CZYLI JAK WIKINGOWIE Z DALEKIEJ PÓŁNOCY POMOGLI STWORZYĆ ŚREDNIOWIECZNE PIONKI DO GRY Jeśli widzisz, że nadjeżdża, żółty jak jajecznica, dostawczak, wiedz, że będzie się działo coś pozytywnego.
Jarek oraz Maciek, wikingowie z dalekiej Gdyni, prowadzą zajęcia jako objazdowe laboratorium naukowe. Za cel obierają niewielkie miejscowości - poniżej tysiąca mieszkańców. Chcą przybliżyć młodym ludziom osiągnięcia techniczne, o których nie śniło się nawet osławionym amerykańskim naukowcom. Obaj należą do fundacji FabLab Trójmiasto, którą aktywnie współtworzą. Niektóre sposoby wykorzystania plotera laserowego mogą naprawdę zaskoczyć. Oczywiście, pozytywnie. Nie wiedziałam, że mogę nim wygrawerować dedykację na szklance do whisky albo wypalić na skórzanej ramonesce czachę z płomieniami i różą. Bo szkielet tyranozaura, do samodzielnego poskładania, to już nieomal klasyka. Ploter laserowy okazuje się wyśmienitym rozwiązaniem dla każdego, kto chce szybko stworzyć prototyp, czy makietę. Aż westchnęłam, gdy przypomniałam sobie pot i łzy z nożykiem do tapet, wylewane podczas sesji, nad niekończącą się makietą. Zwłaszcza nad obłymi i precyzyjnymi kształtami. Wiem już na pewno, że wykorzystam TROTEC'A do zrobienia próbnych makiet mebli ze sklejki. Uważam, że to doskonały test przed rozpoczęciem działania w większej skali, na maszynie typu CNC. Na próbę, pod czujnym okiem Jarka, wycięłam i wygrawerowałam postacie, kostkę oraz żetony, do projektowanej przeze mnie gry. Zależało mi na uzyskaniu klimatu średniowiecznego. Sklejka ( trzymilimetrowa ), z finalnie ciemnym, wypalonym, grawerunkiem, doskonale się sprawdziła. Zaskoczyła mnie dokładność odtworzenia linii, przy tak małej skali przedmiotu ( zwróćcie uwagę na zdjęcie z linijką, które pokazuje skalę ). W przypadku mojego projektu pozostają do rozwiązania dwie kwestie: grubość materiału, a wielkość detali oraz grawerowanie dwustronne. Jednak, ostatecznie, uważam próbę za bardzo udaną. Czas wycięcia - może 10 minut zegarowych? Nożykiem - sądzę, że nawet kilka godzin. O wykonaniu rysunków na pionkach nawet nie wspomnę... A Wam jak się podoba efekt? P.S. W następnym wpisie o Kamili i kieliszkach typu DELIR ;-)
0 Komentarze
CZYLI JAK Z ARCHITEKTA STAŁAM SIĘ GRAFIKIEM, Z GRAFIKA ARCHITEKTEM WNĘTRZ, BY STAWAĆ SIĘ... DESIGNEREM I WYNALAZCĄ Zakończyłam właśnie prace przy wyczerpującym ( pod każdym względem) projekcie. Uff... Ten rok rozpoczął się szybko, dynamicznie, wręcz w szalony sposób. Konkursy dla projektantów, szkolenia, warsztaty, projekty, a teraz - AKADEMIA PROTOTYPOWANIA I FABRYKACJI. Chyba pomogły życzenia świąteczne i noworoczne - bo wszyscy: rodzina, przyjaciele, znajomi, życzyli mi satysfakcjonującej, niesamowitej pracy oraz pieniędzy. Wskutek braku konsultacji rodzinnych, dostałam również pod choinkę dwa... portfele. Pora zatem, czymś tę dobrą wróżbę "100% genuine leather" wypełnić! :-) Wracając do tematu. Poniżej projekt interaktywnych drzwi. Nie zakwalifikował się niestety do konkursu PORTA. Ale uważam, że ma potencjał. Może za dużo w nim tzw. bajerów? Może nie za bardzo oddawał temat konkursu? Trudno powiedzieć. Poprosiłam panią z komisji o feedback, ale zapadła głucha cisza. Następnie - projekt wnętrz mieszkania w Krakowie, przy ulicy Garbarskiej. Według wymogów klienta. Zamierzam jednak przygotować do konkursu wizualizacje mojej wersji, która lepiej wykorzystuje potencjał tego miejsca. Cóż, tak to jest z pracą architekta. Jeden z naszych wykładowców, powiedział kiedyś, że cyt. "architekt jest jak dziwka". Zatem: albo spełnia życzenia klienta - i wtedy na pewno zarabia, albo realizuje własne pomysły i wtedy - bywa już różnie. UWAGA! DOBRA WIADOMOŚĆ :-) Teraz będę projektować i, co najważniejsze REALIZOWAĆ swoje własne pomysły. Wynalazki, z których początkowo inni się śmiali, ale teraz uważnie słuchają i potakują zaintrygowani. Jesienią wywaliłam mnóstwo pomiętych, przechowywanych całymi miesiącami i latami kartek ze szkicami i pomysłami. Teraz zorganizowałam sobie kawałek ściany - namiastkę tablicy - i wieszam na niej to, czym aktualnie się zajmuję. Żadnego wpychania na koniec półki. Przysłowiowa szuflada to nic innego, jak gwóźdź do trumny dla projektu. Bardzo długo frustrował mnie brak środków na przygotowanie prototypów, czy choćby modeli. Przeglądając jakieś brednie w sieci, trafiłam przypadkiem na krótki film ( zamieściłam go na końcu ). Od razu wiedziałam, że DOKŁADNIE TEGO mi brakowało! Ja MUSZĘ tam się znaleźć! AKADEMIA PROTOTYPOWANIA I FABRYKACJI daje możliwość korzystania z warsztatu dla własnych celów. Będę mogła wreszcie zrobić postacie - pionki do gry planszowej, którą wymyśliłam! Skonstruować interaktywne biurko z nietypowymi nóżkami! Innowacyjny projekt grzejnika elektrycznego! Odkurzacza składanego, do satysfakcjonujących właściciela kawalerki, rozmiarów! Nauczą mnie podstaw programowania i robotyki. Obsłużę ploter tnący bez drżenia rąk. Stworzę makiety mebli, których nie umiałam odpowiednio zareklamować właścicielowi duńskiej marki KARUP, w technologii druku 3D. Ekipa tworząca projekt, służy pomocą każdego rodzaju. Wiedzą i doświadczeniem. Poczuciem humoru również. Założyciele Fundacji FabLab nie czekali na cud, tylko wzięli sprawy w swoje ręce i stworzyli miejsce, którego potrzebowali.
Zobaczcie, jak wygląda ten projekt i na czym polega cała zabawa. Uważam, że warto spróbować. Stresowałam się, szczególnie, gdy przydzielono mnie do modułu "Elektronika i Programowanie" ( w życiu nie naprawiłam nawet kalkulatora i nie napisałam linijki kodu ). Jednak, na filmie wprowadzającym w temat, zobaczyłam koleżankę ze studiów, konstruującą robota i przestałam martwić się o cokolwiek. W mediach wciąż słyszymy: "amerykańscy naukowcy, uczeni, konstruktorzy, designerzy" ...bla bla bla... Może teraz pora na polskich? Życzcie mi powodzenia, wytrwałości oraz otwartego i chłonnego umysłu ;-) Będą potrzebne. CZYLI JAK ZAMIENIĆ ŁZY ROZPACZY W ŁZY RADOŚCI, A NA KONIEC WYTRZEĆ JE WSZYSTKIE MOPEM SAMOWYCISKAJĄCYM W ubiegłą niedzielę miałam przyjemność obejrzeć, w niemal pustej sali kinowej, film "Joy". Spodziewałam się kolejnej ckliwej, landrynkowej historii, którą reżyser przeciąga do oporu, choć mogłaby równie dobrze zakończyć się 70 minut wcześniej ( ach, te wszystkie przemowy, krajobrazy, powroty w ostatniej chwili z lotniska, cudem ocalony żołnierz i inne triki, pozwalające niektórym, z 30 minut zrobić pełne 90! ). Spotkało mnie pozytywne zaskoczenie. Przed wyjściem z domu czytałam zdawkowe, a zarazem niezbyt pochlebne recenzje, co jeszcze bardziej zachęciło mnie do wyrobienia własnego zdania na temat. Tak, zgadzam się - aktorka wyglądała nieco karykaturalnie jako dojrzała, zmęczona życiem kobieta po przejściach. Jest na to fizycznie zbyt młoda. Ale wspaniale grała osobę zrezygnowaną i przeciążoną obowiązkami. Zresztą, już od pierwszych minut, bardziej niż na grze aktorskiej, skupiłam się na fabule filmu i kolejnych wydarzeniach. Tytułowa Joy ( ang. radość ) - powinna raczej mieć na imię Sadness ( ang. smutek ) albo Tired ( ang. zmęczona ). Widzimy, jak spocona, potargana, ubrudzona i "urobiona po łokcie" trzydziestokilkuletnia kobieta, usypia pod koniec dnia tam, gdzie aktualnie się znajduje ( łącznie ze schodami na piętro ). Przez 24 godziny koncentruje się wyłącznie na wykonaniu zadań z długiej listy obowiązków. Na spełnieniu wymagań i oczekiwań rozwiedzionych rodziców, byłego męża, siostry, dzieci, szefa, sąsiadów - całego świata. Dodatkowo, usiłuje łatać rozmaitymi sposobami domową dziurę budżetową - bez jakiegokolwiek rezultatu. Uprawia ten szczególny rodzaj szarego męczeństwa, z którym sami nieraz mamy do czynienia. Byle przetrwać do jutra. Do weekendu. Do pierwszego... Pewnego dnia, czyta swojej córce książkę. "[...] cykada potrafi zagrzebać się pod ziemią i przetrwać tam 17 lat." - Joy nie kryje zdenerwowania. "Dlaczego akurat siedemnaście?" - pyta samą siebie. "Co za bzdura!" Do jej świadomości dociera wreszcie, że właśnie minęło 17 lat od ślubu... Że tyle czasu już trwa w hibernacji emocjonalnej i psychicznej. Inne wydarzenie, które następuje krótko po tym wieczorze, skłoni naszą cykadę do wygrzebania się z warstwy ziemi, kurzu i liści. Joy patrzy załamana i wściekła na pokaleczone, zakrwawione dłonie, którymi wyciskała brudną końcówkę od mopa i już wie, co trzeba zrobić. Biegnie jak oparzona do pokoju córki, pożycza kartki i kredki - i zaczyna się prawdziwa przygoda! Bohaterka będzie musiała stoczyć wiele przegranych bitew, zanim wygra wojnę. Wysłucha mnóstwa kąśliwych, bezczelnych uwag, co najsmutniejsze - od najbliższych. Zadłuży się tak bardzo, że straci dom i zbankrutuje. Trafi na nieuczciwych współpracowników i konkurencję. Wkroczy do brutalnego świata biznesu, opanowanego przez mężczyzn. Zabraknie jej czasu dla tych, których kocha, w chwilach, gdy będą potrzebować jej obecności najbardziej. Na szczęście potraktuje ten cały bagaż doświadczeń jako serię solidnych lekcji, dzięki czemu odniesie sukces. Sądzę, że "Joy" to doskonały film dla każdego, kto potrzebuje motywacji. Kto się boi pokazać światu. Jeśli Twoje pomysły leżą w szufladach, między rachunkami za prąd albo stoją na półkach i kurzą się, poupychane w segregatorach, czy gniją w najmroczniejszym miejscu twardego dysku twojego komputera - to tak, jakby w ogóle nie istniały. Bez ryzyka nie ma sukcesu. Również bez wsparcia - ale mądrego wsparcia. Proś zatem o radę, o pomoc, ale ostatecznie decyduj sam. Nie uzależniaj się całkowicie od kogoś lub czegoś. Zaakceptuj możliwość porażki, ale nie kieruj się przeświadczeniem, że " na pewno się nie uda" albo "nie jestem na to jeszcze wystarczająco dobry, przygotowany, doświadczony, mądry, wyedukowany". Zacznij TERAZ. Jeśli odwlekasz w nieskończoność prostą decyzję by zacząć, prawdopodobnie nigdy nie zrealizujesz pomysłu. Powtarzanie: "MYŚLĘ o tym, by zrobić", "CHCIAŁABYM" , "MOŻNA BY KIEDYŚ" absolutnie nie pomoże. Prokrastynacja to doskonała droga... do depresji i zaniżonej samooceny. Nie planuj tak obsesyjnie wszystkiego: co do dnia, godziny, minuty, sekundy. Wystarczy rozbita szklanka, spóźniony autobus, zła pogoda i plany legną w gruzach. I przede wszystkim: skup się na TERAŹNIEJSZOŚCI, tak by stała się warta zapamiętania. Tutaj już prawdziwa Joy Mangano, jako milionerka i kobieta sukcesu. Czy ktoś z Was kupił kiedyś składane pudełka w Ikei albo Jysku? Wieszał ubrania na płaskich wieszakach, pokrytych antypoślizgową warstwą ? Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, że nawet takie proste przedmioty ktoś kiedyś wymyślił i zaprojektował ? ;-) Poniżej - Joy Mangano w telesklepie, w akcji: https://www.youtube.com/watch?v=tghsiQO6_rE CZYLI JAK ZMIENIĆ SWOJE ŻYCIE ZA POMOCĄ... PACZKI 45-LITROWYCH WORKÓW NA ŚMIECI Dziś o REWOLUCJI i REWELACJI - w jednym. Przyznaję, że patrzyłam ze sporym dystansem na bladozielono-niebieskawo-seledynową okładkę. Zachęciła mnie pozytywna recenzja, wyczytana na początku jesieni, w którymś z tzw. tygodników opiniotwórczych. Kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać po książce "Magia sprzątania" Marie Kondo. Oczywiście poza tym, że dotyczy sprzątania... Już pierwsze strony niosły znajomą treść. Przywodziły na myśl czasy studenckie. Cyt.: "Wielu ludzi odczuwa naglącą potrzebę sprzątania, kiedy są pod presją, na przykład przed egzaminem.[...] Kiedy już jest po egzaminach, zapał do sprzątania opada i wszystko wraca do normy". Brzmi swojsko?
Autorka książki, Japonka, wspaniale przedstawia wpływ chaosu i nagromadzenia zbędnych rzeczy, nie tylko na stan naszego umysłu i ducha, ale również ( co początkowo wydaje się dziwne ) ciała. Nawiązuje do tradycji wschodnich, dopatrując się w swoim materialnym otoczeniu oznak życia. Animizacja pomaga nauczyć szacunku do przedmiotów, co z kolei wpływa na rezygnację z nietrafionych decyzji zakupowych oraz pomaga utrzymać ład w najbliższej nam przestrzeni, jaką jest dom. Choć pierwsze rozdziały to raczej lista zadań do wykonania z praktycznymi wskazówkami, jak rozpocząć przygodę z przepełnioną szafą i zastawioną od ściany do ściany podłogą, po każdej przeczytanej stronie czytelnik stopniowo wkracza, jak w czarodziejską mgłę, w tytułową "magię" sprzątania. Odkrywa, co tak naprawdę w jego życiu ma znaczenie. Zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele spraw rozpraszało go każdego dnia i utrudniało, czy wręcz uniemożliwiało mu osiągnięcie wymarzonego celu. Dociera do zakopanych na dnie szafy przedmiotów, wraz z którymi ukrył radość i pewność siebie. Przeczytałam "Magię sprzątania" na dwa razy. Po pierwszej połowie już miałam naszykowane kilka czarnych sześćdziesięciolitrowych worków do wyniesienia. Plus tona makulatury na podłodze w salonie. Powiązane sznurkiem gazety i foldery. Niektóre jeszcze sklejone od farby drukarskiej. Książki wystawiłam na aukcji internetowej. Spytałam znajomych, czy któreś ich interesują. Część oddałam. Do kosza pofrunęły niepiszące długopisy. Koszmarne, nic nie przedstawiające zdjęcia, robione taśmowo, na nic nie znaczącej wycieczce w liceum. Plastikowe wieszaki sklepowe, które blokowały bezproduktywnie połowę drążka w mojej szafie. Naręcza foliówek w kuchni. Puste puszki na kawę i herbatę, skorodowane na dnie, na dodatek z paskudną grafiką. Buty, kupione w czasach świetności sklepu, zlikwidowanego co najmniej trzy lata temu (nigdy nie wyszłam w nich z domu, bo miały za wysokie obcasy i nie uszłabym w nich nawet metra... ). To był zaledwie wierzchołek góry lodowej! A Titanic nadal płynął. Po drugim etapie lektury już wiedziałam, co chcę w swoim życiu zmienić. ( nie: MUSZĘ, nie: POWINNAM, tylko właśnie: CHCĘ ) Czego mi brakowało najbardziej. Co było zbędne, męczące i bezcelowe. Poczułam ogarniający mnie spokój. Jak uczeń po odwołaniu sprawdzianu. "Nie musisz TEGO robić" - brzmiało niczym mantra w mojej głowie. Co za ulga! Odkryłam, z czego wieki temu zrezygnowałam, a co dawało mi tyle satysfakcji. Przypomniałam sobie o mocnych stronach i talentach, jakie posiadam ( wiem, brzmi to zarozumiale, ale tak właśnie się stało ). Zabrałam się, ze zdwojoną energią, za niezałatwione miesiącami, czy tygodniami sprawy. Zasada proponowana przez Marie brzmi: "Weź przedmiot do ręki. Jeśli nie wzbudza w Tobie radości, po prostu wyrzuć go!". Tak, tak, zaraz powiecie coś o archiwizacji dokumentów z ZUS-u albo komplecie kluczy nasadowych do roweru. Oczywiście - nie należy biegać z pełnymi workami, do kontenera, bezrefleksyjnie. Przed takim skrajnym i nieodpowiedzialnym zachowaniem pani Kondo także czytelników ostrzega. Podsumowując: na pewno ciekawa propozycja dla nałogowych zbieraczy. Każdy "chomik" powinien ją skrupulatnie przeczytać. Pomoc dla każdego, kto szuka prawdy o sobie i życiowej drogi, bo utknął w tak zwanym martwym punkcie. Bardzo prawdziwe studium problemów z utrzymaniem ładu i porządku wokół nas, na tle zawiłości przekornej ludzkiej natury. Całość oparta o wieloletnie doświadczenia autorki, która proponuje klientom ( także biznesowym ) usługi jako "organizing consultant" ( autorka deklaruje, że po zastosowaniu metody sprzątania KonMari jej klienci chudną, a ich cera nabiera świeżości ). Przeczytajcie i pożyczcie znajomym. Przyjaciółce. Rodzicom. Starszemu bratu. Sąsiadom. I komu tylko chcecie ;-) Tutaj Marie Kondo w internecie: https://web.facebook.com/konmarimethod/info/?tab=page_info http://konmari.com/en/ Sprzątam nadal. Naprawiam. I ostatnio też, ku swojemu zaskoczeniu, zupełnie spontanicznie tworzę. CZYLI CO MA DIXIT DO ARTCOACHINGU ARTCOACHING - tytuł wykładu oraz mini warsztatów brzmiał zachęcająco, choć nie do końca zrozumiale. Przy okazji pojawiła się sposobność wizyty w Hotelu Hilton tzw. Double Tree. ( do tej pory jeszcze nie byłam we wnętrzu ). Zatem bez namysłu ubrałam buty, płaszcz i wyszłam z domu. Akurat w ten sam weekend obywała się trzynasta edycja imprezy Fashion Week. Obserwowałam więc awangardowo odzianą publikę i gości specjalnych, zmierzających w kierunku showroom'u i wybiegu, a dodatkowo - wystawę rysunku żurnalowego. Wreszcie przyszła osoba prowadząca zajęcia - Paulina Kwiatkowska, właścicielka SUMASUM i od razu rozpoczęliśmy ciekawą dyskusję, siedząc wygodnie na skórzanych, obrotowych fotelach w klimatyzowanej sali konferencyjnej. W ramach wstępu usłyszeliśmy czym zajmuje się ARTcoaching, kim jest Paulina, czemu trudno obecnie w Polsce spotkać specjalistów z tej dziedziny oraz czym ART- różni się od "zwykłego" coachingu. W telegraficznym skrócie: ARTcoaching stanowi system wspierania szeroko definiowanych TWÓRCÓW ( =ARTYSTÓW ); Paulina ukończyła Zarządzanie, a następnie specjalistyczny, certyfikowany kurs; w Polsce dziedzina ARTcoachingu dopiero raczkuje i mało kto o nim słyszał ( zatem to pewnego rodzaju nisza ). Standardowy coaching korporacyjny zwykle kładzie nacisk na realizację celów organizacji - czyli takie pokierowanie szeregowym pracownikiem, by firma osiągnęła zaplanowany sukces. Tymczasem w ARTcoachingu koncentrujemy się na jednostce, jej celach ( lub pomocy w ich określeniu, doprecyzowaniu ) i ich realizacji. Ponoć artyści wymagają odrębnego traktowania, m.in. z uwagi na ich wrażliwość, brak decyzji, na których projektach się skoncentrować, czy brak wiary w to, że " na sztuce można zarabiać" ( dodajmy: DOBRZE zarabiać ). Pierwsze ćwiczenie polegało na napisaniu na kartce swojego celu na najbliższy rok. To znaczy, co będziemy robić dokładnie dnia 13.11.2016. Dla mnie akurat prosta sprawa - pewien pomysł dręczy mnie bowiem bezustannie od zakończenia Festiwalu Designu. Napisałam trzy linijki tekstu ołówkiem i przeczytałam na głos nieco zaskoczonym uczestnikom. Paulina przypomniała przy tej okazji o sposobie formułowania celów za pomocą metody S.M.A.R.T. Mój cel był jak najbardziej Szczegółowy, Mierzalny, Atrakcyjny, Realistyczny i Terminowy ( może z tym realistycznym nieco słabiej, ale poza tym wszystko się zgadzało ). Następnie spośród kart Dixit'a rozrzuconych po stole wybieraliśmy takie, które kojarzą nam się z tym celem, w jakiś sposób go wizualizują. Moje były bardzo dosłowne. Cóż - w końcu jestem wzrokowcem. Wyglądały tak, jak na zdjęciu. Karty - jak wyjaśniła Paulina - miały pomóc mocniej wyobrazić sobie to, co nas czeka. Pobudzić do pracy prawą półkulę. Na koniec, poprzez dialog z moją koleżanką oraz grupową dyskusję, prowadząca zaprezentowała przykładowe pytania ARTcoacha i sfery, na jakich koncentruje się podczas sesji z klientem.
Uświadomiłam sobie, jak mocno tkwimy w naszych osobistych opiniach i przekonaniach. Jak bardzo blokuje nas brak pewności siebie, asertywności, lęk przed porażką i podjęciem decyzji. Jak paraliżuje nasze działania uparte powtarzanie schematów, choć nie przynosi od lat żadnego rezultatu. Jak wiele mówimy, a jak mało robimy. To oczywiste kwestie, ale nieraz dopiero rozmowa z obcą osobą działa otrzeźwiająco na nasz umysł i przysłowiowe klapki spadają nam nagle z oczu. ARTcoach nie jest doradcą zawodowym, nie jest krytykiem sztuki. Nie powie: tego nie rób, tamto zrób, to zrób inaczej. On tylko zada pytania, a inicjatywa musi wyjść od ciebie. Odpowiadając na jego pytania, uświadamiasz sobie swoje błędy, potrzeby, trudności, możliwości. ARTcoaching uświadamia - co ważne - że nie zawsze do naszego celu musi prowadzić tylko jedna droga. Możemy dowiedzieć się, czy to, do czego dążyliśmy całymi miesiącami, a nieraz latami, jest nam w ogóle potrzebne, cokolwiek zmieni i da nam satysfakcję, dumę, radość ( o finansach już nie wspominając ). Załóżmy, przykładowo, że chcę zostać sławnym na cały świat projektantem mebli. Zaczynam regularne sesje z ARTcoachem i już po trzech miesiącach dociera do mnie, że spełnię swoje prawdziwe marzenia pracując jako... instruktor paralotniarstwa! Tak tak, moi drodzy, takie historie to ponoć w pracy ARTcoacha wcale nie rzadkość. Brzmi niewiarygodnie? A może znajomo... Niektórzy klienci Pauliny realizują swoje początkowe cele, inni modyfikują je w trakcie współpracy, a jeszcze inni zmieniają plany o 180 stopni. Bo najważniejsze, to usłyszeć wreszcie od samego siebie, czego się tak naprawdę chce ;-) Czekam na Wasze komentarze. Napiszcie, co sądzicie o ARTcoachingu i czy skorzystalibyście z niego jako twórcy. Do poczytania dla chętnych - dodatkowo: http://www.art-coaching.pl/index.php/artecoaching http://zwierciadlo.pl/psychologia/coaching-tworczosci-jak-odblokowac-potencjal http://zwierciadlo.pl/psychologia/art-coaching-uruchom-swoje-tworcze-ja CZYLI CO JESZCZE PRZYKUŁO MOJĄ UWAGĘ I JAK ZAOPIEKOWAŁAM SIĘ DĘBEM Genialne stoisko! Jesteśmy przyzwyczajeni, że zwykle na wystawach ktoś z obsługi powtarza jak katarynka: "Ostrożnie! Nie dotykać eksponatów!". W tym przypadku właśnie należało DOTYKAĆ i to jak najwięcej. Zobaczyć, poczuć, doświadczyć. Piłować piłą, wiercić wiertłem, walić młotkiem, szorować papierem ściernym, dłubać dłutem, gładzić heblem. Dzieci, zachwycone, podbiegały do desek i pniaków i dawały upust energii. Dorośli, nieco onieśmieleni, podchodzili powoli do narzędzi, by następnie skoncentrować się całkowicie na obrabianym kawałku drewna. Wszyscy doskonale się bawili. BARLINEK ze swoją STOLARNIĄ ZMYSŁÓW pomógł mi wrócić myślami do czasów mojego dzieciństwa. Warsztatu dziadka, wypełnionego stosami desek, trocin i zgrzytem zagadkowych maszyn. Snułam się po nim całymi dniami i wyszukiwałam sobie bukowe i sosnowe klocki w różnych kształtach do zabawy. Uwielbiałam też chodzić do tartaku. Stałam jak zahipnotyzowana i wpatrywałam się w działanie pił: z jednej strony wsuwał się pień drzewa, a po chwili z drugiej wyjeżdżały na prowadnicach zgrabne, jednakowe deseczki. Oczywiście wchodziłam tam wbrew zakazom babci. ( Nota bene, nie wiem skąd u dorosłych przemożne przekonanie o skłonnościach autodestrukcyjnych i samobójczych u każdego dziecka ). Odgłos - znajomy zgrzyt - informował, że właśnie powstają okna i drzwi albo więźba dachowa do kolejnego domu. Dziadek zawsze pachniał drewnem, miał obsypany trocinami sweter roboczy, we włosach pył drzewny, a w twarde od odcisków dłonie powbijane liczne drzazgi, których już nawet nie próbował wyjmować. Na zakończenie Festiwalu każdy chętny mógł zabrać ze stoiska sadzonkę dębu. Wsadziłam z entuzjazmem czarną, plastikową doniczkę na bagażnik roweru i jakimś cudem przewiozłam przez pół miasta, omijając te głębsze dziury w jezdni. Kilka dni temu zasadziłam w dzikiej części parku moje własne drzewko - oby przetrwało zimę! ( Choć bardziej niż pierwszych przymrozków, obawiam się działania czynnika ludzkiego...) Kolejna ekspozycja - SIECI wyciągnięte wprost z Gdyni. Wystawa przypomniała mi tegoroczne, krótkie wakacje w Trójmieście oraz pokazała, jak za pomocą prostych rozwiązań ułatwić życie mieszkańcom nadmorskiego miasta. Genialne rozwiązanie - lampa - siedzisko plażowe, czerpiąca energię z wiatru ( nad morzem rzadko go brak) , sympatyczne i ergonomiczne sztućce do ryb, ciesząca oko ławka połączona z kwietnikiem. Studenci ASP z Krakowa proponowali odczarowanie wikliny - projekty wplatające wiklinę , dosłownie i w przenośni, we współczesność. Powrót do natury i tradycji w nowej formie. Koszyk na laptopa? Proszę bardzo! A może torba na zakupy na kółkach? Innowacyjne rozwiązania zaprezentowali natomiast studenci School of Form z Poznania. Kuchenka indukcyjna obsługiwana głosem dla niewidomych i niedowidzących? Lustro, jak z bajki o Śnieżce, które umożliwia kontakt starszej osobie z dorosłymi już dziećmi? Naczynia zastępujące konwencjonalne sztućce? A może ekonomiczna proteza z drukarki 3D? Wydaje się, że młodzi projektanci doskonale znają zarówno potrzeby, jak i technologie naszych czasów. Zainteresowało mnie (niestety mało wyeksponowane) stoisko firmy Mikomax. Zwiedzającym zaprezentowano biurko z regulowaną wysokością blatu, z użyciem opatentowanej technologii. Pomyślałam sobie, że to właściwie nic nowego taka regulacja. Podobno jest to ścisła tajemnica, nie wolno robić zdjęć i tak dalej... Moim zdaniem świetna sprawa do biura, zwłaszcza z tzw. open space'em, bo pozwala łatwo wydzielić przestrzeń, bez dodatkowego umeblowania, jest ergonomiczne, umożliwia pracę w pozycji stojącej w ramach odpoczynku od siedzenia oraz dostosowanie stanowiska pracy do wzrostu pracownika. Niestety, uważam, że obecnie proponowane modele nie sprawdzą się w warunkach domowych. Są toporne, zajmują dużo miejsca, a forma i materiał z którego są wykonane tworzą wrażenie rodem z filmów sci-fi. Za sam pomysł oczywiście duży plus. Inne przyjemne dla oka stoisko to PORĄBANE MEBLE. Dziewczyny wskrzeszają meblowe zombiaki, jakie można znaleźć w piwnicy, na strychu, w zapuszczonym domku letniskowym. Nadają im nowe funkcje, kolory, a do tego - awangardowe imiona! W tym roku organizowały warsztaty, polegające na takiej reanimacji mebla. Niestety zabrakło mi osoby chętnej do współudziału ( zapisy były możliwe wyłącznie parami ). Dla poszukujących światła - bardzo funkcjonalne i nowoczesne lampy ledowe LAKO. Bardzo spodobał mi się model NAZAR. Funkcjonalność, modułowość, ergonomia. Byłam świadkiem, jak jeden ze zwiedzających tak się zachwycił oprawą LIGHT GAME w kształcie klocków z Tetrisa, że wlazł, w celu zrobienia zdjęcia na element ekspozycji w brudnych buciorach. Dostał reprymendę. Hmm... Ja tam bym się cieszyła, że ludzie w euforii tratują moje stoisko ;-) W innym miejscu przestrzeni fabrycznej wystawa UWOLNIĆ PROJEKT pokazująca próbę skonfrontowania historii z teraźniejszością. Trochę klimatu folkowego, trochę natury i pomysłowości naszych pradziadków. Eksponaty muzealne, a obok nowoczesne wersje produktu oparte na starym i sprawdzonym pomyśle. Parę metrów dalej pomoc dla projektantów i nie tylko. Cyfrowa platforma umożliwiająca wymianę treści z klientem i/lub pozostałymi osobami zaangażowanymi w proces projektowy, bez potrzeby wysyłania maili, bezustannego wydzwaniania, wysyłania plików i jeżdżenia z laptopem z celu prezentacji renderingów. CUDO.CO oferuje możliwość zdalnej pracy, wrzucania plików o nieograniczonej wielkości, udostępniania ich wyłącznie wskazanym, uprawnionym osobom. Pani ze stoiska nie mogła się nachwalić produktu. Ja natychmiast w takiej sytuacji przechodzę na tryb sceptyczny. Zastanowiło mnie kilka kwestii. Co dzieje się z moimi plikami wrzuconymi na ten cudowny serwer, po zakończeniu współpracy z Cudo.co? Kto jeszcze ma do nich wgląd i w jakim zakresie? Czy, jeśli wrzucę plik z Autocada lub 3D Maxa, mój klient musi mieć te programy zainstalowane, by moc cokolwiek zobaczyć, czy i tak czeka mnie robienie zrzutów z ekranu, czy eksport do jpg? Jeżeli tak, to nie ma różnicy między wysyłaniem maili a platformą. A jeżeli załączniki są zbyt duże, korzystam z własnego konta i dysku sieciowego. Czy mogę sprawdzić, kiedy klient zaglądał i jakie ma uwagi? Często przecież tylko mail, z jego datą i treścią pozostaje jako dowód rzeczowy w sytuacjach spornych... Na Festiwalu zaprezentowano też inne wirtualne rozwiązanie. Darmowa aplikacja Intiaro ( TUTAJ możecie ją sobie ściągnąć ) stanowi doskonałą pomoc dla urządzających mieszkania, biuro, czy jakąkolwiek inną przestrzeń. Pozwala uniknąć przesuwania po raz setny szafy "o dziesięć centymetrów w lewo". Podsumowując: uważam karnet na Łódź Design Festiwal za udaną inwestycję. Sporo zobaczyłam, wiele się nauczyłam, spotkałam ( a także poznałam ) inspirujących ludzi i naładowałam solidnie swoje akumulatory pozytywną energią ( oczywiście innowacyjną i z odnawialnych źródeł ;-) ) Z czystym sumieniem polecam każdemu udział w Festiwalu, zarówno ten bierny jak i czynny. Zdecydowanie zabrakło mi czasu, by obejrzeć wszystkie wystawy, wysłuchać wykładów i wziąć udział w części warsztatów. Łódź Design Festiwal zachęcił mnie do pracy nad sobą, do zrealizowania projektów, pozbawił części kompleksów - a część problemów dopiero uświadomił oraz usystematyzował pewne sprawy. Dla tzw. młodych zdolnych mógł też być dobrym sposobem na przegląd rynku pracy i analizę konkurencji.
Zatem: do zobaczenia za rok, na kolejnej edycji ŁDF w Łodzi! CZYLI DLACZEGO SARNA SENSORYCZNIE SZUKA SWOJEJ LEPSZEJ POŁOWY W kolejnym już dniu festiwalu wzięłam udział w intrygujących warsztatach, zaadresowanych do projektantów każdej maści i rodzaju. Spotkanie zaaranżowały i animowały dwie energiczne, optymistycznie nastawione prowadzące: Emilia Kołowacik ( właścicielka SUNDAY IS MONDAY) i Monika Brauntsch ( współtwórczyni marki KAFTI ) Obie doświadczone w dziedzinie promocji designu, marketingu i szeroko rozumianego coachingu. Monika, z uwagi na jej złożoną drogę zawodową i zmieniające się jak w kalejdoskopie zainteresowania, wydała mi się od razu bratnią duszą. Emilia budziła zaufanie i potrafiła zapanować nad dyscypliną. Rozpoczęliśmy od krótkiego przedstawienia się, odpowiadając na pytania: "Jak się nazywasz? Czym się zajmujesz? Co cię nakręca? " Wśród osób biorących udział znaleźli się: architekci wnętrz, graficy, designerzy, eksperci od rozwoju produktów, właściciele drukarni 3D ( Rabbitform ), a nawet programista. Uczestnicy warsztatów zostali podzieleni na trzy grupy. Najpierw, w ramach rozgrzewki, narysowaliśmy biurko, o jakim marzymy. ( Moje było nowoczesne i otaczały je dolary ;-) To pewnie strasznie płytkie, ale w głębi ducha marzę, żeby moje projekty wreszcie przyjęły charakter realny i komercyjny. ) Zadaliśmy sobie pytania o to, co czyni markę i produkty niepowtarzalnymi, co pomaga uczynić je rozpoznawalnymi. Czym różni się asortyment IKEI od ZIĘTY i jak osoba założyciela - właściciela wpływa na całokształt firmy. Następnie, już w grupach, na podstawie wylosowanych materiałów - założeń próbowaliśmy stworzyć obraz Marii - naszej wyimaginowanej przyjaciółki, która traci w wypadku pamięć i trzeba pomóc jej stworzyć od zera tożsamość marki. To było zadanie numer jeden. Tworzyliśmy, między innymi, drzewo wartości plus psychologiczny portret postaci. Charakterystyki Marii, które otrzymały pozostałe grupy, różniły się od siebie, zatem już na pierwszym etapie zajęć bawiliśmy się doskonale, przygotowując krótkie prezentacje wymyślonej osoby. Nasza Maria akurat była singielką, zakochaną w innowacji, nowinkach technologicznych, patentach, fanką mediów społecznościowych, niezwykle aktywnym wystawcą, obecnym na każdej możliwej imprezie branżowej. Perfekcjonistką, wręcz pedantką, przekonaną, że najlepiej wszystko zrobić samemu i dopilnować osobiście. Zaproponowaliśmy krótką historyjkę - opowiadanie, sugerujące, jak mógłby wyglądać jej typowy dzień. Plus rysunek zmęczonej dziewczyny w grubych, zgodnych z najnowszymi trendami, oprawkach okularów,z telefonem i laptopem, a wszystko na tle biurka z regulowaną wysokością nóżek ;-) Drugi etap był dosyć trudny. Emilia i Monika poprosiły, by zadzwonić do kogoś, kto prowadzi własną działalność i zadać mu szereg pytań, m.in. jaki moment uważa w rozwoju firmy jako przełomowy. Wszyscy się rozgadali, w sali słuchać było jednostajny szum rozmów. Wnioski okazały się zaskakujące dla większości. Po pierwsze - pytania sprawiały "przesłuchiwanym" problem, po drugi - odpowiedzi raczej nie pokryły się z przewidywaniami pytających. Mnie przynajmniej bardzo zbiły z tropu. Dowiedziałam się całkiem nowych rzeczy na temat od dawna znanej mi osoby. To ćwiczenie pokazało, jak bardzo możemy się mylić, oceniając czyjeś intencje, motywacje, jakie nim kierują, czy jego rozwój zawodowy. Na końcu finał - najdłuższa część warsztatów. Podsumowanie postaci, motywów, idei. Próba stworzenia marki, jej charakterystyki i opracowania strategii. Jednocześnie najciekawsza część. Odpowiadając na bardzo konkretne pytania z formularzy, takie jak "Klienci dokonują zakupu/ zamówień poprzez........", "Na co dzień współpracuję z .........", " Od konkurencji jestem lepsza/ gorsza w............", staraliśmy się skonkretyzować obraz właścielki, firmy i produktów.
Prezentacje rezultatów trzeciego ćwiczenia dostarczyły wszystkim, łącznie z Moniką i Emilią, mnóstwo dobrej zabawy i pozytywnych emocji. My zaproponowaliśmy opatentowane technologię i kolory, globalną skalę ( "chcemy być jak Steve Jobs w świecie mebli" ), rozwój , a w razie problemów zdrowotnych Marii, uniemożliwiających jej prowadzenie firmy - sprzedaż z wielkim zyskiem. Nazwaliśmy markę O! MARIA, by podkreślić niezależność i indywidualizm właścielki. Druga grupa zaproponowała sklepy z ekspozycją sensoryczną. Nazwa SARNA ma sugerować powrót do natury i zmysłów w dzisiejszym zimnym, zdigitalizowanym świecie. Klient osobiście wybiera materiał, z którego powstanie biurko, doświadcza go sensorycznie, dotyka, ogląda, czuje jego ciepło i zapach: "wychodzisz ze sklepu i KOCHASZ tę deskę!". Produkty ekologiczne, ręcznie robione, wyjątkowe, niepowtarzalne, jak obiekty w naturze i zindywidualizowane. Trzecia grupa - i jednocześnie zwycięzcy rywalizacji ( wyłonieni w drodze głosowania) zasugerowali rozdział wszystkich obowiązków na specjalistów w każdej dziedzinie - czyli taki mały outsourcing. Ponieważ Maria po wypadku ma czynną tylko jedną połowę mózgu, pragnie udowodnić, że nawet projektant z jedną sprawną półkulą może tworzyć coś wyjątkowego. Powstała naprędce bardzo trafna nazwa firmy LEPSZA POŁOWA ( zaimprowizowana przez lidera grupy w trakcie prezentacji ). Nagrodami dla zwycięzców okazały się indywidualne sesje coachingowe z ekspertami. Plus materiały do dalszej, samodzielnej pracy - dla każdego. Na zakończenie każdy uczestnik warsztatów miał możliwość oceny spotkania, wad, zalet wykorzystanej formuły i dodania kilku słów od siebie. Forma warsztatów i praca na konkretnych, ułożonych w logiczny ciąg pytaniach, dotyczących wymyślonej sytuacji bardzo pomogła spojrzeć na własną sytuację z dystansu. Trochę za dużo czasu pochłonęło wypełnienie wszystkich stron formularzy, co skróciło niestety czas na syntezę, po tak szczegółowej analizie. Powtarzalność pytanie z jednej strony irytowała - z drugiej, dobitniej podkreślała pewne zagadnienia. Ciekawie pracowało się z kompletni nowymi osobami, poznanymi w trybie skondensowanym i ekspresowym dosłownie parę minut wcześniej. Na pewno poleciłabym TE warsztaty z TYMI prowadzącymi każdemu, kto chce lepiej odnaleźć się na rynku, potrzebuje wyklarować to, czym mogłaby wyróżniać się jego marka i kompletnie nie zdaje sobie sprawy , jak bardzo jego osoba ( usposobienie, umiejętności twarde i miękkie, kontakty, środki jakimi dysponuje - lub nie ) wpływa na kształt tego, co tworzy. |