CZYLI JAK STWORZYĆ WŁASNĄ ŁAKĘ W DONICZCE ORAZ O ŁĄKACH KWIETNYCH SŁÓW KILKA. TRZY SŁOWA NA TEMAT ŁĄK W MIASTACH Kiedy w ubiegłym roku, wspólnie ze znajomymi, zaproponowałam projekt łąki kwietnej - w ramach miejskiego budżetu obywatelskiego - temat wydawał się wielu osobom mocno egzotyczny. W tym roku natomiast można powiedzieć, że wybuchł wręcz łąkowy "szał": we wszystkich mediach społecznościowych, na oficjalnych stronach miast, na portalach i blogach związanych tematycznie z planowaniem przestrzeni i designem. Dyskusja dotycząca projektowania i utrzymywania łąk kwietnych pojawiła się w naszym mieście dość wyraźnie wiosną ubiegłego roku. Rozpoczęła się od tradycyjnych debat dotyczących koszenia, a w zasadzie: golenia na zero trawników, zwłaszcza w okresie upałów. Kolejne gorące i suche tygodnie marca i kwietnia pogarszały kondycję zieleni, przyczyniały się do wzrostu zanieczyszczeń powietrza kurzem i pyłem, sprawiały, że zatęskniliśmy za widokiem żywych, świeżych kolorów w miejscu tych wyblakłych. Do dyskusji doszły tematy ochrony dzikich zapylaczy. Plus rozmowy o niepokojącym obniżeniu poziomu wód gruntowych, jak również wysychaniu zbiorników wodnych powierzchniowych - w kontekście konieczności stworzenia różnorodnych rozwiązań pozwalających na tzw. małą retencję. Łąki powstają w niemal każdym dużym mieście w Polsce. W Warszawie czy Krakowie władze lokalne zauważają oszczędności - dzikie rośliny kwitnące nie wymagają tak częstego koszenia, nawadniania i nawożenia. Poza tym, takie ekosystemy są bardziej odporne na niekorzystne warunki: podczas suszy nie zamieniają się w żółto - szare połacie przypominające klepisko. Rośliny łąk kwietnych skuteczniej niż monokultury krótko przystrzyżonych trawników, gromadzą wody opadowe w glebie, co korzystnie wpływa na mikroklimat oraz pomaga zapobiegać gwałtownym wzrostom stanu wody po ulewach. Również lepiej niż zwykły trawnik izolują od hałasu ulicznego, a dzięki różnorodnej strukturze skuteczniej wychwytują pył komunikacyjny. Pomijam już zupełnie aspekt wizualny. Oczywiście, znajdą się również przeciwnicy łąk naturalnych. Wysuwają argumenty o nieestetycznym i zaniedbanym ( bo chaotycznym ) wyglądzie terenów zielonych, o niebezpieczeństwach związanych z obecnością owadów, kleszczy, o alergiach i ograniczaniu widoczności przez wysokie rośliny... Ja osobiście uważam, że po pierwsze: coraz bardziej usiłujemy odgrodzić się od natury, odciąć od obecności innych istot zamieszkujących naszą Planetę, uniezależnić od naturalnych cykli dnia i nocy oraz pór roku. Po drugie: próbujemy kontrolować ją w każdym możliwym aspekcie i zakresie, w rozmaitych częściach naszego globu. Jak wiemy, skutki izolacji od natury ( jak również jej rozpaczliwej kontroli przez człowieka ) bywają opłakane. Meteoropatia, depresje, nerwice, alergie, astma, bezsenność, nadpobudliwość i problemy z koncentracją oraz cała długa lista innych chorób cywilizacyjnych. Zapominamy, że jesteśmy integralną częścią większej całości. Odzwyczailiśmy się po prostu od środowiska niezurbanizowanego... PRZEPIS NA ŁĄKĘ KWIETNĄ W DONICZCE Tymczasem, czekając na realizację zwycięskiego projektu, zabrałam się za własną, personalną łąkę kwietną w doniczce. Wy również możecie taką stworzyć. Postawić na parapecie okna lub balkonie. Co prawda, najlepszy czas na wysiew to ten wiosenny, między kwietniem a czerwcem, ale w tym roku okres wegetacji opóźnił się, zatem macie jeszcze szansę na wakacyjne kwiaty! Będziecie potrzebować: - doniczkę lub skrzynkę. Zachęcam do skorzystania z używanej. Nie musi mieć otworów w dnie. Ja wybrałam skrzynkę ( tak naprawdę pojemnik do szuflad z IKEA ) oraz starą, ceramiczną, okrągłą doniczkę, którą pomalowałam i uzupełniłam obtłuczone fragmenty plastyczną masą akrylową. - ziemię do roślin, w ilości takiej, by wypełniła doniczkę. Może to być zwykła ziemia uniwersalna, może mieć także domieszkę kompostu. - łopatkę - rękawiczki - i ostatnie, ale najważniejsze: nasiona roślin. Użyłam trzech typów mieszanek, od różnych producentów. Nasion w torebce, "bomb" i nasion wymieszanych z nośnikiem, w tym przypadku odpadami kukurydzianymi, ale może to być również wermikulit. - przygotujcie również dodatkowo jakiś kawałek starej gazety, brezentu, kartonu - czegoś, co pomoże zabezpieczyć przestrzeń roboczą i ułatwi sprzątanie. Krok pierwszy: przygotuj doniczkę. Wypełnij ją ziemią., zostawiając wolną przestrzeń na mniej więcej 5-6 cm od góry. Krok drugi: w przypadku "bomby" zrób okrągłe zagłębienie na 2-3 cm, w przypadku nasion "luzem" - można zrobić lekkie zagłębienia, ale nie jest to konieczne. Krok trzeci: wysiewamy nasiona. Bomby wkładamy do zagłębień i zakrywamy ziemią, nasiona z mieszanek wysypujemy na powierzchni. Ja wykonałam w skrzynce dwa podłużne zagłębienia i to do nich wysypałam mieszankę. Aby ułatwić sobie zadanie, możemy wymieszać nasiona z wermikulitem, piaskiem lub łamaną kukurydzą. Mieszanka, którą zakupiłam akurat miała tę ostatnią opcję. Dzięki temu nasiona nie uciekały poza doniczkę przy najmniejszym podmuchu wiatru. Na 1 m2 powierzchni łąki wystarczy około łyżka - 3g - nasion. Użyłam mieszanek dedykowanych m.in. dla motyli. Krok czwarty: lekko dociskamy nasiona, a następnie obsypujemy je niewielką ilością ziemi. Zależy nam na tym, żeby nie przemieściły się, nie zostały zjedzone przez ptaki, a jednocześnie miały dostęp do światła słonecznego i wilgoci z podłoża. Krok piąty: podlewamy, najlepiej konewką ze zraszaczem. Nie żałujemy wody: raz, a dobrze. Następnie całość wystawiamy w ciepłe, słoneczne miejsce. I, w zasadzie... to wszystko. Nasza łąka w doniczce jest gotowa! :-) Pozostaje nam regularne podlewanie w pierwszych tygodniach, kiedy rośliny wytwarzają system korzeniowy. Ziemia powinna być stale wilgotna, ale niekoniecznie zalana wodą po same brzegi doniczki. Moje rośliny, z początku nieco nieśmiałe, po około tygodniu wystartowały na całego. Zmiany widać z dnia na dzień. Obserwacja postępów daje dużo satysfakcji. Mieszanka w skrzynce daje sobie radę o wiele lepiej od "bomb" w doniczce. Może to kwestia ekspozycji, ponieważ skrzynka stoi w bardziej nasłonecznionym miejscu, a może techniki wysiewu. Jedno jest pewne: już nie mogę się doczekać pierwszych kwiatów! Poniżej zdjęcia z pierwszych 16 dni łąki: Dla ciekawych - linki do poczytania:
https://www.lakikwietne.pl/ https://laka.org.pl/ artykuł na stronie UMŁ https://sozosfera.pl/ochrona-przyrody/zakwitly-kwietne-laki-w-elblagu/ https://smoglab.pl/spoldzielnia-po-raz-pierwszy-zasadzila-laki-kwietne-zakwitly-mimo-suszy/ https://sozosfera.pl/ochrona-przyrody/laki-kwietne-w-katowicach/
0 Komentarze
Czyli "Betonia. Dom dla każdego", autorstwa Beaty Chomątowskiej. Do sięgnięcia po ten tytuł zachęciły mnie skrajne recenzje - od zachwytu po lekkie
rozczarowanie. Postanowiłam zatem przekonać się osobiście, z czym jako czytelnik mam do czynienia. Już w pierwszej chwili, gdy wzięłam książkę do ręki, poczułam spory ciężar - masa wydawała się adekwatna do tematu ( pomimo zastosowania miękkiej oprawy i lekkiego papieru ). 560 stron też może z początku zniechęcać. Ale przecież - jak mawiają - nie ocenia się książki po okładce. Zatem: do dzieła! Przeczytałam całość w około dwa tygodnie, fundując sobie liczne przerwy. Towarzyszyły temu procesowi rzeczywiście skrajne emocje: na zmianę ogarniało mnie zaciekawienie i mieszanka znudzenia ze zmęczeniem. Dlaczego? Minusy - czyli chaos i natłok. Moim zdaniem, zabrakło połączenia między treścią rozdziałów, a fotografiami. Zdjęcia raczej wrażeniowe, dla klimatu, niż ilustrujące. Brakuje również rysunków, czy schematów, które wyjaśniałyby niektóre problemy i dylematy projektantów. Nawet osoba z wykształceniem budowlanym lub urbanistycznym, z mocno wytrenowaną wyobraźnią przestrzenną i doświadczeniem w projektowaniu, może momentami... zwyczajnie się pogubić. Męczyło mnie również przeplatanie wątków. Przeskakiwanie w czasie i przestrzeni. Z NRD do Krakowa, z Warszawy do Skandynawii, z epoki Gierka do Gomułki, z perspektywy dziewczynki z blokowiska do biura projektanta. Zabieg, który w zamyśle pani Chomątowskiej, najprawdopodobniej miał zapobiegać monotonii, utrudniał mi, jako czytelnikowi, połączenie wydarzeń z ich genezą oraz skutkami - a w konsekwencji - - stworzenie sobie spójnego, całościowego obrazu, w ramach pojedynczego wątku. Plusy - czyli klimat reportażu i rzetelny research. Duże brawa natomiast za pogłębienie tematu, można by rzec - przestudiowanie go wręcz "na wylot". Plus za zgrabne połączenie zagadnień z obszaru socjologii, psychologii, technologii i inżynierii oraz współczesnej historii Polski i Europy ( a także wątku z USA ). Dobrze czytało się osobiste wspomnienia autorki z dzieciństwa, historie tak bliskie wielu współczesnym, wychowanym na tak zwanych "blokowiskach" ( w książce poznajemy rozbudowaną etymologię tego pojęcia), trzydziestolatkom. Książka buduje dobrze klimat epoki, uświadamia, z jakimi wyzwaniami i ograniczeniami musieli mierzyć się w czasach PRL-u projektanci. Znajdujemy odpowiedzi na wiele pytań, takich jak te: Dlaczego moja babcia ma kuchnię bez okna?, Czemu bloki na naszym osiedlu mają tylko 5 i 11 kondygnacji?, Ile lat jeszcze postoją bezpiecznie budowle z wielkiej płyty?, Czy mieszkanie w betonowym bloku jest zdrowe?, Czy mamy szansę na prawdziwą rewitalizację zachodnioeuropejskich osiedli? Trochę żałuję, że nie mogłam przeczytać "Betonii", kiedy studiowałam. Sądzę, że to doskonała lektura dla studentów architektury, urbanistyki, planowania przestrzennego i wszystkich kierunków pokrewnych. Obszernie tłumaczy wiele zjawisk i zagadnień. Od faktów, nazwisk, dat, wywiadów - aż gęsto. Dotykamy epoki, która na lekcjach historii ( również historii architektury ) zazwyczaj traktowana jest po macoszemu. Ta książka potrafi naprawdę zaciekawić, zainspirować. Podsumowanie Z pewnością nie jest to łatwa, rozrywkowa lektura, na jeden wieczór, czy popołudnie. Niektóre fragmenty wymagały ogromnego skupienia, dodatkowego postudiowania tematu na własną rękę, aby lepiej zrozumieć istotę problemu, zwizualizować sobie opisywaną sytuację, bądź przestrzeń. W tym celu, wielokrotnie podczas lektury wspierałam się artykułami, rysunkami, zdjęciami z rozmaitych źródeł; oglądałam dokumenty na YouTube. Jeżeli interesujesz się epoką PRL-u, historią, architekturą, trochę socjologią i psychologią, a przy tym dysponujesz kilkunastoma godzinami wolnego czasu (najlepiej rozłożonymi na kilka dni), śmiało sięgnij po "Betonię". Młodszych czeka solidna dawka wiedzy, starszych - rodzaj podróży sentymentalnej. P.S. Polecam wcześniej przeczytać lub przynajmniej obejrzeć "My, dzieci z dworca ZOO". Tu natomiast przeczytacie fajnie opracowany artukuł o osiedlu amerykańskim Pruitt- Igoe. Tutaj inny, na ten sam temat: Pruitt-Igoe. CZYLI CO CIEKAWEGO ROBIĆ ( W GRUDNU ) W DUBLINIE ORAZ DALSZEJ I BLIŻSZEJ OKOLICY. Grudzień większości z nas zapewne nie wydaje się być najlepszym czasem na wyprawy po Europie, zwłaszcza Północnej. Zimno, ciemno, pada, wieje: przy odrobinie szczęścia na przemian, ale najczęściej jednocześnie. Ja jednak zaryzykowałam i tegoroczne Święta Bożego Narodzenia oraz Nowy Rok postanowiłam spędzić właśnie w Irlandii. Czy było warto? Sami oceńcie. Zapraszam do kraju, w którym nie każdy bywalec pubu jest pełnoletni, w drzewach mieszkają wróżki, a ostrzegawczy napis na barierce brzmi jak przekleństwa po elficku. 1.ZARAZ, ZARAZ, ALE CO TO ZA JĘZYK ?! Już chyba wiem, skąd wzięły się te wszystkie przerażające zaklęcia w filmach fantasy. Moje próby odczytania komunikatów na wyświetlaczu w autobusie, na tabliczkach na lotnisku czy w sklepach z pamiątkami okazały się daremne. Jakie znowu Baile Átha Cliath ?! Czy ten autobus dojeżdża do Dublina ? Uroczy i nieco zmęczony intensywnym życiem towarzyskim przewodnik - rodowity mieszkaniec stolicy, wyjaśnił pokrótce, że tak naprawdę język irlandzki funkcjonuje raczej jako element odbudowywania kultury narodowej. Między innymi, w postaci tabliczek z oznakowaniem ulic, opisem zabytków, nazewnictwem obiektów kultury i użyteczności publicznej. Podczas, gdy współcześni 30- latkowie posługują się wyłącznie angielskim, dzieci w wieku szkolnym uczą się obowiązkowo irlandzkiego. Obecność celtyckiego języka łączyła się zawsze ściśle z tożsamością narodową i wyznaniową Irlandczyków, walką o niepodległość i niezależność od Wielkiej Brytanii. Na wniosek irlandzkiego rządu, dnia 1 stycznia 2007 roku, Unia Europejska przyznała irlandzkiemu oficjalnie status języka urzędowego. 2. MOHER ? TO CHYBA TAKI BERET, PRAWDA ? To miejsce zdecydowanie trzeba zobaczyć. Czeka na Was kilkukilometrowy spacer, z widokami zapierającymi dech w piersiach ( dosłownie: zwłaszcza, gdy idziemy pod wiatr, tuż przed nadciągającym sztormem ), co szczególnie mogą odczuć ci z nas, którzy doświadczają lęku wysokości ( lub przestrzeni ). Warto wybrać naprawdę solidne buty, nieco wyższe, najlepiej nieprzemakalne. Fale uderzające o brzeg, w połączeniu z silnym wiatrem, tworzą unoszący się w powietrzu morski aerozol. Wilgoć osiada na nawierzchni płaskowyżu, tworząc błoto, jakiego najstarsi Celtowie nie widzieli. Poczucie fizycznego zmęczenia wzmaga silny wiatr. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakby ktoś przede mną włączył wielki, przemysłowy wentylator - i to od razu na najwyższy bieg. Na ścieżce może być naprawdę tłoczno, a co się z tym wiąże - niebezpiecznie. Jednak im bardziej oddalamy się od punktu startowego, tym więcej wędrowców podejmuje decyzję o powrocie "do bazy". Co pewien czas obserwujemy kolejnych "śmiałków", wchodzących za ochronne barierki, by zrobić sobie selfie, które może okazać się w ułamku sekundy wstępem do nagrody Darwina. P.S. Przed centrum obsługi turystów polecam skorzystać ze specjalnych szczotek do butów. ;-) 3. A MOŻE NA ODMIANĘ - W GÓRY ? Irlandia jawiła mi się zawsze jako kraina raczej płaska, z mapą hipsometryczną zieloną, jak znienawidzona przez przedszkolaki pietruszka w rosole. Tymczasem, wystarczyło odjechać niecałe 40 km od Dublina, by znaleźć się w górach. I to nie byle jakich! Bo choć niewysokich ( Lugnaquilla 925 m n.p.m. ), to służących za malownicze, dzikie plenery w serialu "Wikingowie". ( m.in. okolice Glendalough Upper Lake ) Na obszarze masywu znajduje się Park Narodowy Gór Wicklow. Wchodząc na stronę internetową, znajdziecie mnóstwo przydatnych, praktycznych informacji ( https://www.wicklowmountainsnationalpark.ie ) Jeśli dysponujecie bardzo ograniczonym czasem i nie dacie rady wygospodarować kilku godzin na trekking ( naprawdę warto), polecam choćby sam przejazd przez Wicklow trasą widokową. Mnie osobiście ukształtowanie terenu oraz kolory przypominały bardzo krajobrazy zapamiętane z Islandii. Dodaję link do mapki, dzięki której szybko przejrzycie okolice. Zobaczycie również, jak intensywna jest zieleń, która pokrywa góry w cieplejszych porach roku. 4. PORA DO PUBU! Niewątpliwie, punktem obowiązkowym wycieczki do Irlandii, jest wieczór spędzony w pubie, przy akompaniamencie muzyki granej na żywo, w gorącu, hałasie, tłoku i ogólnym zamieszaniu. Wszędzie słychać śmiechy i głośne rozmowy. Tu starsi ludzie dzielą się opiniami politycznymi, tutaj młodzi świętują wygraną ulubionego klubu sportowego, tu znów siedzi matka i karmi niemowlę piersią (!). Dzieci zabieramy ze sobą, czasem co prawda trzeba będzie ograniczyć się do pobytu z pociechami wyłącznie w wyznaczonej części lokalu - ale komu by to przeszkadzało! W pubie omawia się poważne plany na przyszłość, składa życzenia świąteczne, daje urodzinowe prezenty, pociesza strapionych. Oczywiście w pubach w centrum Dublina dodatkowy tłum generują turyści z różnych stron świata. Najbardziej oblegane przez przyjezdnych lokale znajdują się w dzielnicy Temple Bar, nazwanej tak prawdopodobnie od, zamieszkującej w 17.w. okolicę, rodziny Sir Williama Temple. W 18.w. obszar był oblegany przez przedstawicielki najstarszego zawodu świata, w 19.w. stopniowo wyludniał się i tracił status, by wreszcie zostać cudem ocalony przed wielkimi wyburzeniami, związanymi z planowaną budową dworca autobusowego, w latach 80-tych 20w. Dziś to miejsce tętni życiem przez całą dobę. Naprawdę trudno zrobić zdjęcie bez nieproszonych statystów. Oprócz pubów, znajdziemy tu kawiarnie, teatry, galerie, sklepiki z pamiątkami, czy informację turystyczną. 5. DLA FANÓW HISTORII, ZWŁASZCZA ŚREDNIOWIECZA. Zamki, opactwa, katedry, wieże, ślady Wikingów - wielbiciele epoki grabieżczych najazdów i dzwonków obwieszczających trędowatych, będą naprawdę usatysfakcjonowani. Zarówno w stolicy, jak i w pozostałej części Irlandii znajdziemy mnóstwo fantastycznych zabytków, reliktów i pamiątek. Polecam muzeum Dublinia , połączone zgrabnie neogotyckim przejściem z katedrą Christ Church Cathedral. Podczas gdy w muzeum obejrzycie średniowieczną latrynę publiczną ( z efektami dźwiękowymi! ) , w krypcie katedry możecie obejrzeć zmumifikowane: kota i mysz, znalezione podczas konserwacji organów, czy kostiumy z serialu "The Tudors". Katedra Św.Patryka również oferuje niesamowite klimaty, w tym interaktywną część ekspozycji. Fanom nietuzinkowej literatury sugeruję udać się do muzeum Chester Beatty. W zbiorach znajdują się, między innymi, buddyjskie manuskrypty, babilońskie tabliczki z pismem klinowym, egipskie papirusy. Tutaj możecie przeglądać część zbiorów online: https://viewer.cbl.ie/viewer/ Osobiście, sporo czasu spędziłam w National Gallery of Ireland ( w linku zbiory online ). Pozycja obowiązkowa dla wielbicieli sztuki przez duże "S". Spośród zamków ( oprócz dublińskiego ), miałam szansę zobaczyć obiekty w: Swords ( z pięknie odrestaurowaną kaplicą ), Duckett’s Grove Walled Gardens w County Carlow ( ogrody otaczające ruinę zamku ), Ardgillan Castle, z bogatym ogrodem botanicznym, Malahide Castle, należący niegdyś do rodziny Talbot, również otoczony imponujących rozmiarów ogrodami, wraz z pozostałościami klasztoru. 6. SKORO PUBY.... TO MUSI BYĆ I PIWO W Dublinie możecie odwiedzić zarówno destylarnie ( różne marki do wyboru ), jak i browar. Do Muzeum Guinessa traficie bez problemu... po dusznym zapachu słodu, unoszącym się w całej okolicy. Na miejscu zapoznacie się nie tylko z samym trunkiem, technologią browarniczą, ale także uzyskacie imienny certyfikat "nalewacza" ( osoby pełnoletnie ). Ekspozycja umożliwi zanurzenie się w klimacie epoki rewolucji przemysłowej, robotniczej historii Irlandii i codziennego życia zwykłych jej mieszkańców. Zobaczycie, ile wysiłku i czasu należało poświęcić na wykonanie beczki, obejrzycie z bliska próbki słodu, plakaty reklamowe z lat 50-tych, a finalnie - panoramę Dublina z wieży widokowej. 7. A CO TO ZA ŚMIESZNY DOMEK NA DRZEWIE ? Dziwne konstrukcje i "doczepki" na pniach drzew od razu zwróciły moją uwagę. Początkowo część z nich uznałam za budki lęgowe dla ptaków, jednak miejscowi szybko wyprowadzili mnie z błędu. Idealne "wróżkowe drzewo" ( tzw. fairy tree ) powinno być wiekowe, z gatunku liściastych, rosnąć samotnie, imponować szeroką koroną i rozbudowanym system gałęzi. Ścięcie, czy choćby uszkodzenie takiego drzewa, sprowadza na nas gniew wróżek i przynosi pecha. Wiara we wróżki i moc fairy trees jest tak silna, że może wpłynąć nawet na... przebieg autostrady! Zobaczcie, na tej stronie możecie kupić specjalne "wróżkowe drzwiczki", by następnie je zamontować, a tym samym, zaprosić dobre duszki do swojego domu, czy ogrodu. Nocna wymiana handlowa z "Wróżką - Zębuszką" to również standard. Większość z nas utożsamia Halloween ze Stanami Zjednoczonymi. Tymczasem do Ameryki zaimportowali je ubodzy Irlandczycy, którzy uciekali przed Wielkim Głodem, w poszukiwaniu lepszego jutra, niczym Jack Dawson na najniższym pokładzie Titanica. Halloween pochodzi bezpośrednio od pogańskiego, celtyckiego święta Samhain, oznaczającego początek zimy i ciemności; czasem, w którym otwierają się drzwi do pozaziemskiej rzeczywistości. Obecnie oznacza głównie niesamowite obroty producentów śmieciowych gadżetów, fajerwerków i alkoholu, a dla dzieci tydzień (!) ferii w szkole. Dodam tylko, że wszystko to wcale nie kłóci się z wynikami sondaży, według których 70% Irlandczyków deklaruje wiarę w Boga, a religia rzymskokatolicka jest wyznawana przez ponad 78% populacji. 8. FUTBOL, ALE NIEKONIECZNIE KONWENCJONALNY W okolicy, w której mieszkałam, co kilka rzędów domów można było znaleźć zadbane, czyste, ogrodzone, zielone boisko. A na nim dzieci, kompletnie ignorujące warunki atmosferyczne ( swoją drogą, gdyby czekały na idealną pogodę, wyrosłyby z butów, stojąc pod drzwiami w przedpokoju ). Oprócz standardowych bramek do piłki nożnej, na boiskach montowane są bramki do futbolu gaelickiego ( irlandzkiego ). Cóż to takiego? Według Wikipedii, "gra stanowi połączenie koszykówki, piłki nożnej, rugby i siatkówki ". Czyżby coś na kształt piłkarskiego MMA ? Próbowałam wczytać się w zasady, ale skapitulowałam. Może poniższy film pomoże wam wczuć się w klimat: Irlandczycy są bardzo przywiązani do swojej odmiany piłki nożnej. Istnieje również liga kobieca Ladies' Gaelic Football Association. Co ciekawe, futbol gealicki pozostaje dyscypliną czysto amatorską, skutkiem czego ani gracze, ani trenerzy, ani menadżerowie nie otrzymują za swoją pracę żadnego wynagrodzenia. Tutaj znajdziecie szczegółowe informacje na temat tego sportu łącznie ze szkicem boiska: http://www.sportinstytut.pl/artykul,futbol-irlandzki.html PODSUMOWANIE Kończymy naszą wycieczkę po Poblacht na Eireann, czyli Republice Irlandii. Mam nadzieję, że Wam się podobało. Jasne, to jedynie mały wycinek tego wszystkiego, co zobaczyłam, spróbowałam, co mnie zachwyciło i zaintrygowało. Nie sposób jednak zawrzeć tylu tematów w jednym wpisie na blogu. Polecam zatem wejście w poszczególne linki, jeżeli jakiś temat szczególnie Was zainteresował.
P.S. tytułowe zdanie oznacza mniej więcej: " Nie wspinać się i nie zbliżać do krawędzi klifu" :-) CZYLI MOJE REFLEKSJE PO KRÓTKIM EKSPERYMENCIE Tegoroczny lipiec, już po raz kolejny, został obwołany przez fundację Plastic Free July, miesiącem bez plastiku. Na ich stronie https://www.plasticfreejuly.org możecie poczytać o akcji, formach poparcia, zaangażować się osobiście, bądź po prostu podjąć wyzwanie polegające na redukcji zużywanego plastiku w formie i zakresie, jaki Wam osobiście odpowiada: https://www.plasticfreejuly.org/take-the-challenge/ A teraz pora na refleksje... 1. ILE ODPADÓW GENERUJEMY? Zdjęcie powyżej przedstawia śmieci z tworzyw sztucznych, które uzbierały się u mnie w domu w przeciągu około 5 dni. Okres czasu objął raczej dni o regularnym rozkładzie, bez dużych remontów, okresu świątecznego, wizyt gości, imprez, rozpoczęcia roku szkolnego, większych zakupów, itd. Nie pokazałam tu oczywiście odpadów z kartonu, papieru, folii aluminiowej, szklanych oraz bio, takich jak fusy po kawie, czy obierki z ziemniaków. Teraz pomnóżmy tę ilość przez 6, by zobaczyć, ile uzbiera się w ciągu miesiąca: A teraz to samo razy 12, zobaczmy ile zgromadzi się po roku. Dołożyłam sylwetkę człowieka, dla przedstawienia w przybliżeniu skali: Pomnóżmy to teraz przez liczbę lat naszego życia, przez liczbę ludności... Tak, to tylko statystyka. Jedni używają mniej, inni więcej. Indianie amazońscy nie piją wody przez jednorazowe słomki, podczas gdy mieszkańcy krajów Południowej Azji wrzucają torby foliowe z całą resztą odpadów do rzeki. Małe dzieci nie robią zakupów w marketach, rodzice dzieci natomiast kupują jednorazowe pieluchy i całą masę plastikowych zabawek, które tym dzieciom nudzą się już po kilku dniach ( a nawet godzinach ). Jednak sądzę, że powyższe zdjęcie pokazuje istotę problemu. Śmiecimy na potęgę. Jak nigdy wcześniej w historii. 2. NO, ALE... CO JA NIBY MOGĘ ZROBIĆ? Możemy zrobić niewiele i dużo zarazem. Drobne zmiany mają znaczenie. Moje zdjęcie pokazuje kilka alternatyw, niektóre dobrze wam znane. Wprowadź małe zmiany, nie musisz zaczynać od rewolucji. Silikonowa szczotka zamiast setek gąbek do zmywania? Własny kubek termiczny zamiast dziesiątek jednorazowych? Patyczki kosmetyczne z papierowym lub bambusowym uchwytem? Szklany poręczny bidon na trening - a większy, metalowy w góry? Kiedy w sklepie sprzedawca pakuje twoje zakupy w torbę foliową - poruszaj głową w lewo, w prawo, a następnie znowu w lewo - prawda, że proste? :-) 3. ŚWIADOME ZAKUPY Poniżej proponuję Wam szereg pytań, które pomagają podjąć odpowiedzialne decyzje zakupowe. Zróbcie test z dowolnym produktem, który ostatnio kupiliście, bądź zamierzacie kupić. Sprawdźcie jak wypadł :-) 1.Czy ja tego NAPRAWDĘ POTRZEBUJĘ? - Czy mam już taki sam/ podobny produkt? Może o nim zapomniałem? - Czy mogę ten produkt zastąpić czymś, co już mam ? Może nie muszę kupować specjalnej drapaczki do drapania się po lewej łopatce przez prawe ramię? -Czy będę tego używał ? Jak często? W jakim zakresie? Tylko w Boże Narodzenie/ Dzień Strażaka/ Halloween? Każdego dnia? Jeśli np. tylko w podróży - to jak często podróżuję? - Czy mam miejsce w domu/ ogrodzie/ garażu na przechowywanie tego? - Czy jestem, w chwili obecnej, w stanie swobodnie funkcjonować bez tego produktu? - Czy zamiast kupować, mogę produkt wypożyczyć/ pożyczyć/ otrzymać za darmo, od kogoś, kto nie będzie go już używał ( np. artykuły dla dzieci )/ współdzielić z kimś/ skorzystać na miejscu ( warsztat, biblioteka, stałe grille w przestrzeniach wypoczynkowych, deski do pływania czy "makarony" na basenie i wiele innych przykładów) / wymienić za równoważny produkt - ale równie dobrze za coś innego, czego druga strona bardziej potrzebuje ? - Czy może wolę kupić coś droższego, ale lepszej jakości i trwalszego, co w dłuższej perspektywie czasu pomoże mi zaoszczędzić środki, zamiast wielu nietrwałych, miernej jakości produktów, które będą szybciej się niszczyć i zużywać? - Czy mogę kupić równoważny produkt używany? 2. Czy WIEM, CO kupuję? - Czy produkt ma atesty, certyfikaty, jest bezpieczny? - Czy ten produkt nie pogorszy mojego samopoczucia/ stanu zdrowia? Może dla mnie osobiście z jakichś względów się nie nadaje?- na przykład mam na niego alergię; rozmiar jest niewłaściwy; materiał jest drażniący; nie jest przeznaczony dla dzieci; obsługa produktu wymaga dodatkowego czasu, którego mi brakuje. - Czy jest trwały? Będzie mi służyć kilka lat/ miesięcy/ rozsypie się po pierwszej próbie złożenia/ użycia? - Czy produkt jest stworzony/ wykonany/ pozyskany w sposób odpowiedzialny? Czy zwracam uwagę np. na kraj pochodzenia? - Czy zawiera szkodliwe substancje? A może producent z jakichś przyczyn nie ujawnia składu? - Czy istnieją alternatywne produkty o innym składzie/ z innych surowców/ lepiej zaprojektowane, bardziej odpowiednie dla mnie? - Czy mogę zastąpić produkt innym, lokalnym? -dzięki temu wesprzesz lokalną społeczność, jak również przyczynisz się do redukcji śladu węglowego ( tutaj ciekawy artykuł: https://naukaoklimacie.pl/aktualnosci/jaki-jest-twoj-slad-weglowy-i-czy-warto-go-redukowac-305 ) Jesteś zaciekłym fanem mango? Skuś się na agrest. 3. Jakie mam MOTYWACJE: - Czy chcę to coś mieć, bo "wszystkie koleżanki mają takie" ?- czyli szukam aprobaty społecznej/ towarzyskiej - Czy chcę, ponieważ bez tego będę czuć się gorszy/ gorsza ? - podobny powód jak powyżej. - Czy chcę sobie chwilowo poprawić zakupem nastrój? - uważaj - to może zwiastować uzależnienie od zakupów. - Czy stać mnie na ten produkt? Czy muszę się zadłużyć, by go nabyć? Ile mogę zaoszczędzić, rezygnując z kupna/ użytkowania produktu? -Czy kupuję to coś tylko dlatego, że jest przecenione? Czy kupiłbym/kupiłabym to samo po regularnej cenie? - Czy ten produkt pasuje do mnie? Czy jest w moim stylu? Czy nie koliduje z moim stylem życia/ wartościami/ moim wizerunkiem? 4. Co później, czyli życie po życiu ( a właściwie: zużyciu ): - Czy produkt wpłynie negatywnie na mój budżet/ będzie generował niepotrzebne wydatki, z których nie zdawałem/-am sobie sprawy wcześniej? - Czy produkt można serwisować/ naprawiać, czy też przy najmniejszej awarii nadaje się tylko do wyrzucenia? - Czy produkt można poddać recyclingowi/ jest biodegradowalny/ kompostowalny?Częściowo, czy w całości? Czy podczas rozkładu nie wydziela toksyn do środowiska? - Czy mogę nabyć go bez dodatkowego opakowania/ użyć własnego? Czy opakowanie jest "przyjazne" dla środowiska? A może samo opakowanie również nadaje się do użycia, np. jako doniczka, pojemnik, kubek na szczoteczki, zabawka dla kota, kolorowanka, podkładka, itp. 4. PODSUMOWANIE. Mam nadzieję, że tematyka posta Was zainteresowała. Wkraczamy w epokę, w której świadomość ekologiczna nie jest już fanaberią szaleńców, przykuwających się do drzew, ale niemal koniecznością. W najbliższym czasie mam zamiar również przybliżyć Wam nieco mój startupowy projekt CORKORATION, którego głównym celem jest stworzenie naturalnej i bezpiecznej alternatywy dla obecnie stosowanych tworzyw sztucznych. Napiszcie proszę w komentarzach, czy kupujecie świadomie, co w tej kwestii zmieniliście/ zmieniacie, a także, co was najbardziej frustruje. Będę wdzięczna za wszelkie wasze opinie. CZYLI CO ZNAJDZIEMY W PORTO OPRÓCZ PORTO 1. KAWĘ - WRAZ Z BUŁKĄ DO KOMPLETU. Na szczęście kawę wyśmienitej jakości, doskonale przygotowaną. Filiżaneczki co prawda jak dla hobbita, tzw. duża kawa to na oko maksymalnie 100 ml, ale ta mała porcyjka działa jak zastrzyk z energii w czystej postaci. Przepięknie pachnie, smakuje nawet tym, którzy na co dzień nie przepadają za małą czarną. Pieczywo - możemy naprawdę długo wybierać wśród kształtów, smaków ( choć przeważa słodki ), pochodzenia i przeznaczenia. Ponoć historia słodkości sięga czasów świetności klasztorów, gdy siostry zakonne używały białek do usztywniania habitów, a żółtka, by się nie zmarnowały, przeznaczały do wypieków. Nazwy do tej pory budzą religijne skojarzenia, jak choćby "Jesuitas" czy "Pao de Deus". Podobno ciastka były skromną, ale sympatyczną formą wdzięczności za donacje. Z uwagi na rozmiary, mieściły się akurat na obrotowej tacy, umieszczonej w zakratowanym oknie, będącym jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym dla sióstr klauzurowych. Każdy klasztor miał własne specjały i tajne przepisy. Do tej pory ciastkarze nie mogą migrować między cukierniami, by nie zdradzić przypadkiem unikalnej formuły. 2. MERCADO DO BOLHÃO Niestety podczas naszej wizyty oryginalna hala targowa była remontowana. W zamian, w budynku połączonym z centrum handlowym, zorganizowano targ tymczasowy. Trochę szkoda, natomiast sądzę, że wszystkie owoce, warzywa, ryby, ośmiornice, krewetki, małże, kraby, homary, chorizo, szynki, mięsa, sery, kwiaty - nie straciły ani na jakości ani świeżości. Wzruszyły mnie opisy stoisk, z wymienionym imieniem i nazwiskiem sprzedawcy, zdjęcia starszych właścicieli, zachęcające do zakupów i wszechobecne uśmiechy oraz powtarzane bezustannie "Bom dia!" Targ ma doskonałą identyfikację wizualną, współgrającą z miejską. Oczywiście ma również bardzo przyjazną stronę internetową, na której możecie dowiedzieć się więcej na temat jego historii, zobaczyć sprzedawców i znaleźć informacje o aktualnych promocjach. http://www.mercadobolhao.pt/ 3. PORTO WALKERS Trafiliśmy na dynamicznych młodych ludzi w czerwonych koszulkach, kompletnie przez przypadek, smażąc się w sierpniowym, piekielnym wręcz słońcu, na Praça da Liberdade. Okazało się, że to chyba najlepsze darmowe oprowadzanie, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłam. Angielski bez zarzutu, mnóstwo faktów, ciekawostek, historii, a wszystko okraszone wielką dawką dobrego humoru i pozytywnej energii. Nie nudziłam się nawet przez chwilę. Zobaczyliśmy zakamarki dzielnic, o których przewodniki - ani przewodnicy - nie wspomną. Posłuchaliśmy lokalnych żartów, legend, zaskakujących faktów o gospodarce, a żadne z naszych pytań nie pozostało bez odpowiedzi. Zarówno wycieczka poranna, jak i trasa popołudniowa ( różnią się tematyką i rejonami miasta, które eksplorujecie ) są godne polecenia. Naszym faworytem wśród wolontariuszy został niepodważalnie Nuno, z jego niezrównanym temperamentem, gadulstwem, otwartością i... tak, tak - znajomością polskiego! https://www.portowalkers.pt/ 4.BACALHAU Dorsz przyrządzany na tysiąc sposobów jest dla mieszkańców Portugalii tym, czym dla mieszkańców Polski schabowy lub rosół. Każda gospodyni domowa ma własny sekret przyrządzania potrawy z ryby, która jest konserwowana starym sposobem. Dorsza traktuje się niewiarygodną ilością soli i suszy, aż osiąga twardość dobrej klasy kija hokejowego . Dzięki temu możemy rybę przechowywać bardzo długo, nawet w ciepłym klimacie. Aby móc zjeść przepyszne danie, musimy takiego bacalhau najpierw moczyć w wodzie 24 godziny - by wypłukać sól, a w międzyczasie jeszcze kilkukrotnie wymienić tę wodę; moczenie sprawia również, że mięso nabiera właściwej objętości i kształtu. Moim faworytem zdecydowanie był Bacalhau com Natas, czyli zapiekany w sosie śmietanowym z ziemniakami. Niezwykle sycące i delikatne w smaku danie. Pojedyncza porcja spokojnie starcza dla dwóch głodnych dorosłych osób. 5.KOŚCIOŁY BAROKOWE Fani gotyku mogą się poczuć rozczarowani - nawet Kościół Świętego Franciszka pozostaje gotycki jedynie na zewnątrz. Za to obiektów barokowych jest tutaj tyle, ile tylko dusza zapragnie! Na każdym kroku kolejny. Po kilkunastej wizycie w takim kościele możemy poczuć deja vu - widząc kolejnych świętych w dramatycznych pozach, drogie kamienie, marmury i złoto kapiące ze ścian, sklepienia i tylnych ścian kaplic. Podobno właśnie w ten sposób w Porto gromadzono złoto przywożone z Ameryki Południowej za czasów kolonialnych. Cienką warstwą drogiego kruszcu powlekano deski, rzeźby, ołtarze, ramy obrazów w kościołach, Wytapiano korony i sukienki dla obrazów i figur świętych. Tworzono z niego niewiarygodnie zdobne naczynia liturgiczne. Charakterystyczny motyw, powtarzający się na wielu głównych ołtarzach, w całej Portugalii zresztą , to siedem stopni, na których umieszczone zostało figuralne przedstawienie świętego lub krzyż. Stopnie symbolizują ponoć, według traktatu Św. Teresy z Avili, siedem etapów życia duchowego człowieka. Jeśli mamy mało czasu, polecam zwiedzić Igreja e Torre dos Clerigos. W ramach biletu muzealnego obejrzymy kościół - z każdej perspektywy. Będziemy spacerować obejściami na dwóch kondygnacjach, chórem, przejściem za ołtarzem, wejdziemy również na wieżę widokową - najwyższy na świecie obiekt wzniesiony z granitu. Zwiedzimy także ekspozycję muzealną. To będzie takie streszczenie baroku i sztuki sakralnej Portugalii. 6. AZULEJO Nawet, gdyby ktoś was przewiózł przez granicę z zawiązanymi oczami, po ich obecności od razu się zorientujecie , że jesteście w Portugalii. Wszechobecne płytki ceramiczne. Tradycyjnie malowane kobaltowym barwnikiem i szkliwione. Zdobią fasady i wnętrza kościołów, klasztorów, domów, obiektów użyteczności publicznej. Również te współczesne. Ich historyczną funkcją była ochrona elewacji przed niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi ( wiatr, słona bryza od oceanu, opady niemal przez cały rok ) oraz izolacja termiczna wnętrz. Kolory i motywy z płytek powielane są chętnie na biżuterii, tkaninach, elementach wyposażenia wnętrz. Aż trudno uwierzyć, że flaga Portugalii nie ma biało - błękitnych barw. Najpiękniejszy ( moim zdaniem ) przykład ścian wyłożonych azulejo to Estação Ferroviária de Porto - São Bento, czyli Dworzec Kolejowy w samym centrum miasta. Ponad 550 metrów kwadratowych płytek, a na nich sceny o tematyce historycznej z czasów królewskich oraz etapy powstawania kolei żelaznej. 7.KOREK. Chociaż początkowo było to dla mnie kompletne zaskoczenie, Portugalia korkiem stoi! I nie mam tu na myśli problemów komunikacyjnych. Według informacji podanych przez przewodnika, Portugalia jest największym na świecie eksporterem korka. To wcale nie turystyka generuje największe dochody. Dęby korkowe spotkamy poza miastem, w lesie, często przemieszane z eukaliptusami. W dotyku kora jest elastyczna i łatwo się kruszy przy próbie oderwania. Gałęzie są fantazyjnie powyginane, jak w baśniowych ekranizacjach. Drzewa są pod ścisła ochroną, za niszczenie czy nie daj Boże, nielegalne wycięcie, grożą bardzo wysokie kary finansowe. W niemal każdym sklepiku z pamiątkami, kupimy korkowe akcesoria. Nawet całe kapelusze, torebki i buty. Również wszelkiej maści podkładki, deseczki, korki, figurki,biżuterię, a nawet wycinane laserem pocztówki. Oczywiście to nie wszystko :-) Polecam Porto z pewnością tym, którzy lubią ocean, wodę, ryby i owoce morza, słodycze, kawę, odkrywanie historii i... gęstość zaludnienia 5700 osób na kilometr kwadratowy :-)
Jestem ciekawa waszych wrażeń z wizyty w Porto i Portugalii- napiszcie w komentarzach, co was urzekło, a może co irytowało lub wystraszyło? CZYLI FAKTY BEZ MITÓW O ISLANDII Ostatnio wszyscy "mają fazę na Islandię". Nie mam pojęcia, skąd wzięła się ta moda. Może coraz częsciej, jako mieszkańcy przecywilizowanej Europy podświadomie szukamy miejsc, gdzie osiągniemy stan "świętego spokoju". Nie będziemy tam słyszeć szumu samochodów, ocierać się o tłumy w komunikacji miejskiej i co trzy minuty sprawdzać powiadomień w telefonie? Okazuje się, że niemal wszystko, co wyczytałam w przewodniku, jak również ostrzeżenia znajomych, którzy zwiedzali tę wulkaniczną wyspę, potwierdziło się w rzeczywistości ( nawet jeśli wydawało się niewiarygodne ) 1. WIATR Tak, wieje. Wieje jak sto pięćdziesiąt! Kilometrów na godzinę - i to wcale nie przesada. Jeżeli widzieliście filmiki w internecie, na których ktoś próbuje ustać na nogach albo lać wodę z butelki, a strumień wije się niczym zaklinany wąż - takich atrakcji na Islandii niewątpliwie doświadczycie. Nie ma najmniejszego sensu parasol, pelerynka przeciwdeszczowa, a krótkowidzom do okularów polecam gumki neoprenowe lub łańcuszki. Warto założyć softshell, komin, czapkę. Spodnie przeciwdeszczowe jako warstwa zewnętrzna też ratują nas przed wiatrem. I tu przechodzimy do żywiołu numer dwa... 2.WODA Nie dosyć, że wieje to jeszcze leje! Czasem kropi, czasem pada, czasem mży,ale trzeba zachować bezustanną czujność. Bez zaimpregnowanych butów, kurtki przeciwdeszczowej, a nawet ,wspomnianych wcześniej ,spodni przeciwdeszczowych - szkoda wychodzić z domu. Takie spodnie ( czarne lub szare czy granatowe ) noszą mieszkańcy w każdym wieku: przedszkolaki, młodzież w wieku gimnazjalnym, dorośli, starsi. Nikt się nie przejmuje wyglądem - ma być komfortowo i sucho. Swoją drogą, wśród kolorów na ulicy dominuje szarość, ciemny granat, ale przede wszystkim wszechobecna CZERŃ. 3.ZIEMIA Jest czarna. No dobrze, może być kolorowa, Ale czarnej zdecydowanie jest mnóstwo. Jak to skwitowała pani przewodnik: "Islandia jest geologicznie młodą wyspą, dlatego nie mamy tu ani złota, ani srebra, ani miedzi - ale za to jest pod dostatkiem LAWY". Idąc pieszo trasą z Keflaviku do Błętkitnej Laguny, odniosłam wrażenie, że znalazłam się nagle na obcej planecie. Krajobraz jak z filmu "Interstallar" ( który był notabene częściowo nakręcany właśnie na Islandii ), żadnych zwierząt, drzew, roślin poza mchem, porostami i poijedynczymi kępkami trawy. Ta sama czarna ziemia osuwała nam się spod nóg, podczas wspinaczki na Esję. Z niej były układane terenowe ścieżki rowerowe, ta właśnie ziemia leżała stertami obok każdej budowy. Z niej powstała biżuteria, sprzedawana za pokaźne kwoty w sklepikach z pamiątkami na słynnej ulicy Laugarvegur w Rejkjaviku. 4. OGIEŃ NIgdy nie wiesz, kiedy nastąpi ewakuacja, pojawi się komunikat o zagrożeniu opadem pyłu wulkanicznego lub wybuchu aktywnego wulkanu, których na Islandii jest bodajże 16 sztuk. Jak na tak mały obszar to całkiem sporo. Na stronie vedur.is z prognozą pogody znajdziemy zakładkę o aktualnej aktywności sejsmicznej na wyspie. Kształt , w który układają się punkty pomiarowe na mapie odzwierciedla linie podziału płyt kontynentalnych. Według relacji sympatycznego młodego człowieka z geologiczno - przyrodniczego muzeum Perlan , raz na cztery lata zdarza się "coś", co poważnie zaburza mieszkańcom rutynę dnia codziennego. Podziemny ogień ma jednak wielką zaletę - pozwala na korzystanie z bogactwa energii geotermalnej. Woda geotermalna płynie z kranów, wypełnia baseny ( również miejskie ), grzejniki ( tak, w maju można odkręcić sobie w domu ogrzewanie do woli, na przykład by wyszuszyć pranie lub przemoczone buty) , znajdziemy ją w systemach grzewczych pod chodnikami i stopniami przed budynkami. w szklarniach geotermalnych. Jednak jest pewien detal, który może niemiło zaskoczyć: ciepła woda paskudnie śmierdzi siarką, ze względu na jej dużą zawartość. Biorąc prysznic, możemy odnieść wrażenie, że włąsnie u sąsiada zepsuła się kanalizacja. Na basenie, nawet w luksusowym SPA Blue Lagoon, również będziemy musieli zaakceptować ten "aromat". 5.LODOWCE Natomiast tzw. zimna woda w kranie pochodzi ze źródeł lodowcowych. Jest krystalicznie czysta, doskonale gasi pragnienie i nawet nie ma jej co porównywać do znanej przez nas wody butelkowanej. Zresztą, w sklepach znajdziemy naprawdę znikomy wybór wody w butelkach, głównie fabrowanej i smakowej. W muzeum Perlan możemy doświadczyć wędrówki wgłąb lodowca, wchodząc do 100 - metrowej sztucznej jaskini, zbudowanej z fragmentów autentycznego lodu, przewiezionego tutaj w chłodniach z Bláfjöll. Ściany jaskini prezentują naprzemiennie ułożone warstwy kryształów lodowych i czarnego pyłu - pamiątki po kolejnych wybuchach wulkanów. 6.ROŚLINY A w zasadzie ich brak. Islandia była we weczesnym średniowieczu pokryta lasami złożonymi głownie z brzóz i wierzby. Te dumnie sterczące "choinki", które zobaczycie gdzieniegdzie podczas podróży, to eksperymentalne próby nasadzeń, mające między innymi za zadanie zapobiegać erozji i redukować burze piaskowe. Dużo łubinu, karłowate brzozy, powyginane przez wiatr jak drzewka bonzai, niska trawa, porosty w pełnym asortymencie no i oczywiście - mech. Islandczycy otaczają go wręcz czcią, I to wcale nie dlatego, że tak nakazują średniowieczne sagi, czy dlatego, że szepczą im to nocą do ucha elfy. Mech, pokrywając skały wulkaniczne, tworzy podłoże dla bardziej wymagających roślin.Jest zatem gatunkiem pionierskim. Absolutnie nie wolno go niszczyć. Zresztą, Islandczycy co chwilę wzdychają i wywracają oczami, widząc jak lekkomyślni turyści obchodzą się z ich dziką i wrażliwą na ingerencję człowieka, przyrodą. 7.LUDZIE. Mają nadwagę i...chyba mają to gdzieś :-) Sprawiają wrażenie kompletnie wyluzowanych, bardzo spokojnych i uśmiechniętych. Ubierają, co im pasuje ( byle w kolorze czarnym ). Nie zwracają uwagi na czyjąś odmienność. Interpretują religię, związki, styl po swojemu. Chyba mozna powiedzieć, że respektują zasadę: "Żyj i pozwól żyć innym". Na pewno widziałam na Islandii mniej biegaczy, rowerzystów czy spacerowiczów niż w Norwegii. Fakt - warunki pogodowe są szalone. W sklepach spotkamy mnóstwo proteinowych wynalazków, suplementów diety, witamin i promocji na zdrową żywność. Podobno miłość do fastfoodów i leniwy styl życia to dziedzictwo po amerykańskiej armii, która stacjonowała w Keflaviku podczas zimnej wojny. Dlatego też między innymi doskonale mówią po angielsku. Ale - uwaga, uwaga - istnieje bardzo duża szansa, że dogadacie się po prostu po polsku. Polacy stanowią już 10% ludności wyspy. 3 na 4 spotkanych kierowców autobusu było Polakami. Polacy pracują w gastronomii, hotelarstwie, turystyce, na budowach, w marketach. Nawet kasa samoobsługowa w Kronanie miała zaprogramowane 3 języki: islandzki, angielski i polski. 8.PODSUMOWANIE
Islandia zdecydowanie nie jest krajem, o którym można opowiedzieć jednym wpisem na blogu. Wystarczy tygodniowy wyjazd, by zdobyć materiał na całą książkę, czy serię spotkań podróżniczych plus zapierający dech w piersiach album krajobrazowy. Na pewno odradzam Islandię tym, dla których spodnie przeciwdeszczowe to obciach, a lekkie zachmurzenie uniemożliwia im wyjście z domu. Polecam natomiast wszystkim tym , którzy kochają niespodzianki, przygodę, naturę i ekstremalne wrażenia. Warto też poczytać/ zajrzeć : https://visitreykjavik.is/ https://perlan.is/ http://icelandnews.is/islandia/najglupsze-rzeczy-jakie-mozna-robic-na-islandii http://obrazkiblondynki.pl/islandia-informacje-praktyczne/ https://www.znajkraj.pl/islandia-poludniowa-na-rowerze CZYLI JEDYNY EX, KTÓREGO WARTO ZOBACZYĆ ;-) Piszę tę telegraficzną relację z dosyć prozaicznego powodu - wskutek złośliwości niezidentyfikowanego wirusa... straciłam głos. A, ponieważ wielu z Was zasypywało mnie pytaniami, postaram się udzielić na nie pisemnie odpowiedzi poniżej. 1. CO TO JEST TEDx ? To pytanie pojawiało się jako pierwsze w kolejności. Hmm... -To coś, takiego jak TED! -odpowiadałam zadowolona. -A co to jest TED ?- teraz odpowiedź okazała się trudniejsza. Sądziłam naiwnie, że większość osób, choćby mgliście, kojarzy takie zjawisko. Ciężko określić jednym słowem, co to takiego. Jak mówi nasze źródło kosmicznej wszechwiedzy, Wikipedia: TED (Technology, Entertainment and Design – Technologia, Rozrywka i Design) - marka konferencji naukowych, organizowanych corocznie przez amerykańską fundację non-profit Sapling Foundation ( założona przez Chrisa Andresona 22 lata temu ). Celem konferencji jest popularyzacja – jak głosi motto – „idei wartych propagowania”. Poniżej przykład: Natomiast TEDx, według tego samego źródła: Konferencje TEDx są niezależne od TED, jednak stosują format tej konferencji. Mogą zostać zorganizowane przez kogokolwiek, kto otrzyma bezpłatną licencję od organizacji oraz będzie stosował się do ściśle określonych reguł. Konferencje nie mogą przynosić zysków, a koszty pokrywać mogą opłaty za wstęp lub sponsorzy. Prelegenci nie otrzymują wynagrodzenia i zgadzają się na publikację nagrania na koncie TEDx w portalu YouTube na licencji takiej samej, jak prelekcje TED oraz na ewentualny montaż nagrania i emisję na stronie TED.com. 2. A SKĄD SIĘ O TYM DOWIEDZIAŁAŚ ? JAK SIĘ ZAPISAĆ ? Z facebooka. Przypadkowo :-) Zobaczyłam na profilu szkoły SWPS informację o tym, że na TEDx Warsaw wystąpi Wiesław Bartkowski. Kliknęłam link, który przeniósł mnie na stronę TEDx. Zobaczyłam formularz zgłoszeniowy. Pomyślałam, że wyślę - a co mi szkodzi? Trzeba było uzupełnić rozmaite informacje na swój temat - czym się zajmuję zawodowo, albo np. jakie trzy hasła określające mnie chciałabym mieć wypisane na identyfikatorze. Później już tylko czekałam na odpowiedź i maile z informacjami od organizatora. 3. A CO TAM SIĘ W OGÓLE DZIAŁO ? Upraszczając: jeden człowiek stał na scenie, na dużej czerwonej kropce i gadał sobie kilka/ kilkanaście minut na jeden, wybrany przez siebie temat, a pozostali go słuchali/ nagrywali/ zapowiadali/ pytali. Kiedy kończył, zastępowała go następna osoba. I tak cały dzień, z dwiema przerwami :-) Rozwijając temat: każde przemówienie poruszało kwestie związane ( mniej lub bardziej ) z głównym hasłem konferencji ( w tym roku Men&Women ). Od bardzo osobistych historii, po naukowe statystyki i prognozowanie technologicznych i społecznych trendów. Oprócz głównego elementu wydarzenia, którym były profesjonalne prelekcje, wielką rolę odgrywała publiczność. Publiczność reagowała brawami, śmiechem, westchnieniami zachwytu i pomrukami oburzenia. Dyskutowała podczas przerw, również z prelegentami, integrowała się jako minispołeczność, spotykała i poznawała. We foyer słuchacze siedzieli przy wspólnej kawie, robili sobie zdjęcia z gośćmi z zagranicy ( które zapewne natychmiast udostępniali w mediach społecznościowych ;-) ), przeglądali TEDową księgarnię i oglądali stoiska powiązane z tematami konferencji. Główna część wydarzenia odbyła się na terenie warszawskich Złotych Tarasów, w sali oraz foyer Multikina 4. A O CZYM TO BYŁO ? CO MÓWILI ? Choć cała konferencja miała wspólny temat, był on na tyle obszerny, że praktycznie każdy mówca opowiadał o czym innym. I super, bo w przeciwnym razie wszyscy byśmy się zanudzili. Cedrik Dumont poruszał kwestię podejmowania ryzyka i przełamywania osobistych barier, dodając statystyki dotyczące kobiet i mężczyzn, w tle prezentując nagrania swoich lotów w stroju do wingsuit. Anthony Barba opowiadał, w jaki sposób darmowe loty do Las Vegas rozwinęły interesy lokalnej mafii. Magdalena Król pokazała, jak mit o koniu trojańskim wpłynął na opracowanie innowacyjnej metody walki z rakiem. Anna Jakubowski udowadniała, na postawie własnych doświadczeń, że życie zawodowe w 21. wieku wciąż nie jest pozbawione uprzedzeń i ocen. Z drugiej strony, potencjalni pracodawcy będą musieli bardziej skoncentrować się na zapewnieniu pracownikom możliwości realizacji ich pasji, a argumenty finansowe nie będą już dla millenialsów przekonujące. Ewa Błaszczak, ubrana w ognistą czerwień, przestrzegała przed destruktywnym wpływem sarkazmu na naszą samoocenę i relacje zawodowe oraz osobiste. Witold Jankowski udowadniał,, że w zmiennych, niepewnych czasach, możemy odnieść sukces, wykorzystując elastycznie trudności i traktując problemy jako swoją szansę na rozwój. Ogromny, a zaryzykowałabym stwierdzenie - największy zachwyt publiczności , wzbudziła prezentacja charyzmatycznego Wiesława Bartkowskiego, wykładowcy School Of Form. Choć przypomniała nieco akcję reklamową, zachęcającą do rozpoczęcia studiów podyplomowych w powyższej szkole, zainteresowała chyba wszystkich siedzących w sali kinowej. Bartkowski przekonywał,z właściwym sobie poczuciem humoru i dystansem, że prawie każdego humanistę można przerobić na programistę :-) Skradł serca publiczności krótkimi , efektownymi filmikami, prezentującymi symbiozę designu i kodowania. Podkreślał coraz częstsza potrzebę sensorycznego doświadczania rzeczywistości oraz osobistej interakcji między użytkownikiem a projektem. Sandra Osipiuk zachęcała do nadmuchania czarnego balonika, by wykonać przy okazji proste, lecz wiele zmieniające ćwiczenie oddechowe. Katarzyna Szymańska, opowiadając swoją poruszającą historię walki z anoreksją, problem dążenia do perfekcji oraz wpływu mediów społecznościowych na naszą samoocenę i budowanie wizerunku. Katarzyna Bogusz - Przybylska, trener atrecoachingu, pomogła publiczności przenieść się do krainy dzieciństwa, by odnaleźć rozwiązanie już dorosłych problemów. Rafał Agnieszczak , fundator Startup School, podpowiadał, co zrobić, gdy wszystko wokół jest byle jakie, a nam samym już nic się nie chce. 5. A COŚ TAM BYŁO POZA TYMI PRELEKCJAMI ? Poza opisanym wcześniej atrakcjami, po zakończeniu każdej sesji, na scenie następowało krótkie wydarzenie muzyczne. João de Sousa zagrał fado, Michał Przerwa - Tetmajer zaprezentował odrobinę swojej poezji, a Mateusz Franczak zbudował niesamowity nastrój, swoją mistrzowską imporwizacją. We foyer można było natomiast doświadczyć projektów studentów creative coding i adpotować bezdomnego sukulenta :-) Sądzę, że wyczerpałam temat i czujecie się usatysfakcjonowani. Dziękuję, że wytrwaliście do tego momentu. Mam nadzieję, że w przyszłym roku również znajdę się wśród widowni TEDx Warsaw. A kto wie? Może również stanę na czerwonej kropce ? tedxwarsaw.org/event/tedxwarsaw-2018/ |